Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/542

Ta strona została przepisana.

dzeniem, zmięszanem na poły z gniewem, konwulsyjnie drżącemi dłońmi, zadowolnił aż do spazmu ten szał namiętny.
Odtrącała go z jękiem.
— Dosyć! Dosyć! Puść mnie!
On upierał się mimo obrzydzenia, które go dławiło na widok tego spazmu. Całą sromotę płci miał tutaj przed oczyma.
— Dosyć! Puść mnie!
I nagle porwał ją śmiech nerwowy, frenetyczny, niepowstrzymany, straszliwy jak śmiech obłąkanej.
Wylękły, puścił ją. Patrzał na nią z odrazą widoczną, myśląc: „Czy to już szaleństwo?”
Ona śmiała się, śmiała, śmiała, wijąc się, kryjąc twarz w dłoniach, gryząc palce, trzymając za boki; śmiała się, śmiała, mimo woli, wstrząsana długą, głośno rozlegającą się czkawką.
Chwilami powstrzymywała się na sekundę; potem rozpoczynała na nowo, z gwałtownością wznowioną. I nie było nic chyba bardziej złowrogiego nad ten śmiech szalony wśród wielkiej ciszy nocnej.
— Nie bój się! Nie bój się! — mówiła w chwilach przerw, na widok kochanka osłupiałego i przerażonego. Ja się już uspakajam. Idź stąd, wyjdź! Proszę cię!
Wyszedł do loggiii, niby w śnie jakimś okropnym. Niemniej przeto mózg jego zachował jasność i czujność dziwną. Wszystkie czyny, wszy-