Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/543

Ta strona została przepisana.

stkie pojęcia miały dla niego nierzeczywistość snu a równocześnie nabierały znaczenia tak głębokiego, jak alegorya. Słyszał jeszcze po za sobą śmiech źle powstrzymywany; zachował jeszcze na palcach wrażenie czegoś nieczystego. Widział dokoła siebie piękność letniego wieczora. Wiedział co to miało się dokonać.
Śmiech ustał. Znowu w ciszy nocnej dosłyszał miarowy ruch zegarowego wahadła i dalekie uderzenia międlicy na boisku. Drgnął, posłyszawszy jęk dochodzący z mieszkania starców: były to bóle rodzącej.
„Wszystko musi się spełnić!“ — myślał.
I odwracając się, przestąpił próg, pewnym krokiem.
Hipolita leżała na otomanie, zmieniona, pobladła, z nawpół przymkniętemi oczyma. Za zbliżeniem kochanka uśmiechnęła się.
— Chodź, siądź tutaj! — szepnęła z słabym giestem.
Pochylił się ku niej i zobaczył na rzęsach wilgoć łez. Usiadł.
— Cierpiąca jesteś?
— Czuję trochę duszności. Jakiś ciężar tutaj, zda mi się, to ustępuje w dół, to się podnosi...
I wskazała na środek piersi.
Ozwał się:
— Bo też udusić się można w tym pokoju. Powinnabyś przymusić się podnieść i wyjść na po-