Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/546

Ta strona została przepisana.

Spostrzegli przy murze dziedzińca cień męzki nieruchomy i milczący. Poznali starego gospodarza.
— Wy tutaj, o tej porze, Colo? — przemówiła Hipolita. — Więc wam się jeszcze spać nie chce?
— Czuwam przy Kandyi, która rodzi — odpowiedział starzec.
— I wszystko dobrze idzie?
— Owszem, dobrze.
Drzwi mieszkania były oświetlone.
— Poczekaj tu minutkę — ozwała się Hipolita. — Pójdę zobaczyć do Kandyi.
— Nie, nie idź tam teraz — prosił Jerzy. — Zobaczysz za powrotem.
— Dobrze; zajrzę do niej za powrotem. — Dobranoc, Cola.
Stąpnęła fałszywie, zapuszczając się na ścieżkę.
— Ostrożnie! — ostrzegł cień starca.
Jerzy podał jej ramię.
— Może się oprzesz?
Wsunęła rękę pod ramię Jerzego.
Szli kilka kroków w milczeniu.
Noc była jasna, w całej swej chwale, uwieńczona wszystkiemi gwiazdy. Wielka Niedźwiedzica świeciła ponad ich głowam i, siedmioraką swą tajemnicą. Milczący i czysty, jak niebo po nad nim, Adryatyk dawał znać o sobie tylko swym oddechem i zapachem.