Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/547

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego tak się spieszysz? — spytała Hipolita.
Jerzy zwolnił kroku. Owładnięty jedną jedyną myślą, gnany koniecznością czynu, miał już tylko niejasną jakąś świadomość wszystkiego innego. Życie jego wewnętrzne zdawało się rozpryskiwać, ulegać rozkładowi, rozkładać w jakimś głuchym fermencie, który ogarniał i przenikał aż do najgłębszych pokładów jego istotę i wyrzucał na powierzchnię odłamy bezkształtne najróżnorodniejszej natury, tak niemożliwe do poznania, jak gdyby nie należały bynajmniej do życia tegoż samego człowieka. Wszystkie te rzeczy osobliwe, zawiłe i gwałtowne pojmował teraz niejasno zaledwie, jakby w półśnie, kiedy tymczasem jeden punkt wyłączny jego mózgu zachował jasność nadzwyczajną i prostą nieubłaganą linią kierował go ku czynowi ostatecznemu.
— Jaki to smutny łoskot tej międlicy na boisku! — ozwała się Hipolita przystając. — Przez całą noc tłuką len. Czy ciebie to nie przejmuje jakimś dziwnym smutkiem?
Opierała się mocniej nieco na ramieniu Jerzego, muskając zlekka włosami jego policzek.
— Przypominasz sobie Albano i tych brukarzy, co od rana do wieczora wbijali kamienie pod naszemi oknami?
Głos jej miał jakiś akcent smutku, może i znużenia.