Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/550

Ta strona została przepisana.

z wysokości Pincio, na bruku, pod murem i w uszach zabrzmiały mu odpowiedzi woźnicy, dawane człowiekowi o zielonkawej cerze; i niewyraźnie wszystkie widma tego popołudnia przeszły przed jego duszą.
— Uważaj! — krzyknęła Hipolita, dochodząc do niego. — Uważaj!
Pies szczekał wśród drzew oliwnych.
— Słyszysz, Jerzy? Cofnij się! Odejdź z tamtąd!
Przedgórze spadało stromo na rafy czarne i puste, dokoła których woda zaledwie poruszała się zlekka, z pluskiem słabym, kołysząc na powolnie chwiejących się falach, odblaski gwiazd.
— Jerzy! Jerzy!
— Nie bój się nic! — rzekł głosem schrypłym! — Zbliż się! Chodź! Przyjdź się przypatrzyć rybakom, łowiącym przy pochodniach między skałami...
— Nie, nie! Boję się zawrotu głowy.
— Chodź! Ja cię będę trzymał.
— Nie, nie!
Zdawała się ździwioną niezwykłym dźwiękiem głosu Jerzego i jakieś nieokreślone pomięszanie poczynało ją ogarniać.
— Chodź przecież!
I zbliżył się ku niej z rękami wyciągniętemi. Nagle pochwycił ją za ręce, pociągnął kil-