Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/551

Ta strona została przepisana.

ka kroków naprzód; potem ścisnął w ramionach, skoczył, usiłując przechylić ku przepaści.
— Nie! nie! nie!...
Opierała się z szaloną energią. Udało jej się wyswobodzić z jego objęć; uskoczyła w tył zdyszana i drżąca.
— Czyś ty oszalał? — krzyczała z gniewem w głosie. — Czyś ty oszalał?
Ale kiedy zobaczyła, że podchodzi ku niej w milczeniu, kiedy poczuła, że ją pochwycił ponownie z gwałtownością brutalniejszą jeszcze i ciągnie znowu ku przepaści, zrozumiała wszystko i straszliwy błysk ponury przeszył jej duszę gromem przestrachu.
— Nie, Jerzy, nie! Puść mnie, puść mnie! Minutę tylko jeszcze! Słuchaj, słuchaj! Jedną minutę. Chcę ci powiedzieć...
Oszalała z przestrachu, błagała, wijąc się. Miała nadzieję, że go powstrzyma, wzbudzi w nim litość.
— Jedną minutę tylko! Słuchaj! Ja cię kocham! Przebacz mi! Przebacz!
Bełkotała słowa bez związku, zrozpaczona, czując że słabnie, tracąc grunt pod nogami, widząc śmierć przed sobą.
— Morderco! — zawyła wówczas rozszalała.
I poczęła się bronić paznokciami, zębami jak dzikie zwierzę.
— Morderco! — ryczała pochwycona za włosy,