knieniem. Potem siedli jedno obok drugiego i nie określonym, nieujętym jakimś uśmiechem na ostach i w oczach, z wrażeniem, że zwolna przyśpieszony obieg ich krwi się zwalniał. Poglądali przez szyby na krajobraz monotonny, który uciekał przed niemi, zapadając w mgłę fioletową.
Hipolita przerwała milczenie:
— Oprzej głowę na moich kolanach, tutaj i połóż się.
Oparł głowę i położył się.
Mówiła dalej:
— Wiatr splątał ci wąsy.
I końcami palców podniosła mu kilka włosków co opadły na wargi. Ucałował te koniuszczki palców. Ona przesunęła rękę po jego włosach i rzekła:
— I ty masz także bardzo długie rzęsy.
Aby podziwiać te rzęsy przymknęła mu oczy. Potem zaczęła mu pieścić czoło i skronie; kazała sobie całować palce jeden po drugim, z głową pochyloną nad twarzą Jerzego. A z dołu Jerzy widział jej usta, rozchylające się z niezmierną powolnością, widział rozkwitający kielich śnieżnych jej zębów. Zamknęła usta, to znowu powoli otwierała je, ruchem niedostrzeżonym niemal, jak kwiat dwulistny i perłowa białość ukazywała się w głębi tego kwiatu kielicha.
Ta urocza pieszczota przejmowała ich obezwładnieniem; zapominali o wszystkiem, czuli się
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/57
Ta strona została przepisana.