Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/65

Ta strona została przepisana.

się pobawić ze mną, ładna, jasnowłosa dziewczynka, było jej na imię Klarysa. Moja ciotka leżała w łóżko, zakatarzona. Bawiłyśmy się na balkonie, ku wielkiej szkodzie gwoździków, co tam rosły w doniczkach. Synogarlica ukazała się na progu, popatrzyła na nas bez obawy i wcisnęła się w kącik, wygrzewając się na słońca. Zaledwie jednak Klarysa ją spostrzegła, rzuciła się natychmiast, by ją pochwycić. Biedne stworzeńko starało się wymknąć, wciąż kulejąc; ale kulało w sposób tak pocieszny, że poczęłyśmy się śmiać, nie mogąc się już pohamować. Klarysa wciąż ją chwytała; było to dziwnie okrutne dziecko. Ten śmiech bezprzestanny upoił nas formalnie. Synogarlica trzepotała się wystraszona, wymykając nam z rąk. Klarysa wyrwała jej piórko; potem (drżę jeszcze kiedy myślę o tem), oskubała ją niemal całą w moich oczach, z wybuchami śmiechu, który i mnie się udzielił. Można było sądzić, że jest pijana. Biedny ptak, oskubany zakrwawiony, schronił się do domu, skoro tylko udało mu się uwolnić. Myśmy rzuciły się za nim, ścigając. Ale w tej samej chwili posłyszałyśmy odgłos dzwonka i wołanie ciotki, kaszlącej w łóżku... Klarysa wymknęła się pospiesznie po schodach; ja schowałam się za firankami. Synogarlica zdechła tegoż samego wieczoru. Ciotka zaś odesłała mnie do Rzymu, pewna, że to ja dopuściłam się tego okrucieństwa Niestety! nie zobaczyłam już ciotki Joanny.