Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Czy nie pozwoliłabyś mi ich przejrzeć? — rzekł Jerzy.
Ale zazdrosnym ruchem ukryła paczkę. Potem kiedy Jerzy podszedł ku niej bliżej z uśmiechem, uciekła do sąsiedniego pokoju.
— Nie, nie, nic nie zobaczysz. Nie chcę. Odmawiała po części z żartów, po części także i dla tego, że przechowując je tak długo jak skarb jakiś tajemny, z dumą i obawą, doznawała przykrości na myśl, że je ma pokazać komuś, choćby tym kimś był nawet ten, co je pisał.
— Pozwól mi zobaczyć, proszę cię! Tak byłoby dla mnie ciekawem odczytać moje listy z przed dwu lat! Com ja ci tam pisał wówczas?
— Płomienne słowa.
— Proszę cię, pozwól mi zobaczyć!
Nakoniec przystała z śmiechem, pokonana pieszczotami kochanka.
— Poczekajmy przynajmniej aż podadzą herbatę; potem będziemy czytać razem. Czy chciałbyś, żebym zapaliła na kominku?
— Nie, dzień jest prawie już ciepły.
Był to dzień jasny, z odblaskami srebrzystemi, rozlanemi w nieporuszonem powietrzu. Bladość dnia łagodniała jeszcze, sącząc się po przez muśliny firanek. Świeże fiołki, zerwane w willi Cesarini, zapełniły zapachem cały pokój. Ktoś zapukał do drzwi.
— To Pankracy pewnie — rzekła Hipolita.