rozkoszy, bo bezzębne jej usta porastały się jakby połykaniem śliny nadmiernej.
— Biedny mój Jerz!... Ach! gdybym ja nie miała Jerzego!... Widzisz, co się tu dzieje w tym domu, to kara niebios... Ale chodź, chodźno na balkon, obejrzyj kwiaty w wazonikach. To ja podlewam je zawsze, ja sama; pamiętam ciągle o moim Jerzym! Dawniej miałam Demetria, ale dziś mam już tylko ciebie.
Powstała, wziąła siostrzeńca za rękę i wyprowadziła go na jeden z balkonów. Pokazywała mu kwitnące w wazonikach kwiaty; zerwała gałązkę pomarańczową i podała mu ją. Schyliła się, próbując czy ziemia nie jest suchą.
— Czekaj! — ozwała się.
— Gdzie idziesz, ciotko Jokondo?
— Czekaj! Oddaliła się, kulejąc, wyszła z pokoju, powróciła po chwili z konwią pełną wody, którą dźwigała z trudem.
Ale, ciotko, po cóż się tak trudzić? czemu się bierzesz do takiej roboty nad siły?
— Doniczki muszą być podlane. Gdybym ja o tem nie myślała, któżby pomyślał?
Podlewała kwiaty. Oddech jej był ciężki a dyszenie chrapliwe starej tej piersi sprawiało przykrość młodzieńcowi.
— Dosyć! dosyć! — odezwał się, odbierając jej z ręki konewkę.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/96
Ta strona została przepisana.