— To nie, moja pani! — już ja — żebym się nawet bez matki urodziła, zawsze byłabym, czem jestem.
Konduktorowa spostrzegła się, że za daleko poszła.
— Tak... tak... ja tylko sobie ot...
Właśnie przez bramę przesuwała się Matylda Sztrumpf. Miała elegancki i doskonale skrojony kostyum biało z granatowem, rayé z takim samym żakietem „tailleur“, bardzo otwartym na przedzie, a na głowie wyzywająco-szykowny kapelusz z piórem, jak u generała w pierwszy dzień Wielkiejnocy.
— Prześlicznie się ubiera! — uśmiechnęła się blada i wiecznie w jednej orzechowej sukni i w wielokrotnie pranym popielato-wyblakłym paltociku chodząca żona konduktora.
— Bardzo... bardzo... — chwaliła Dulska — wiadomo, żyje z procentu, to może sobie i to, owo...
— Tak, tak. Ale — z gustem.
— O, to osoba osobliwa. Zdaje się nawet za hrabią była. Umarł podobno parę lat temu. Zostawił jej dziecinę.
— No, moja pani gospodyni. Jaki to los...
Żona konduktora rozrzewniła się. Miała skrufulicznego siedmioletniego chłopca. Bardzo była macierzyńska.
— Dziecinę! A gdzież?
— Chowa się u rodziny męża. U hrabskiej rodziny.
— Czemuż nie przy mamusi?
Dulska zmarszczyła brwi.
— Moja pani! są dzieci, zwłaszcza z tych pańskich, że im powietrze miejskie nie służy. Dziecina jest na wsi.
Strona:Gabryela Zapolska-Pani Dulska przed sądem.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.