rożce, czy gdzieś „na oczach“ ludzi, ściśle przestrzega swej godności małżonki legalnej, to jest — zajmującej prawą stronę dwójki małżeńskiej. Po drugiej stronie Dulskiej umieściła się strwożona i niepewna Zofia, zamężna Oderwanek. I ona ma śliczną orzechową suknię, nieśmiertelny paltocik popielaty i kapelusz z wyblakłą wstążką na głowie. Od rękawiczek tych dam, jasnych, bije silnie woń benzyny. Wielki szacunek prawa owiewa je całe. Tudzież i pewność wygranej.
Dulska nawet jest tak pewną wygranej, że rozporządziła w domu familijną kawę, do której kazała upiec babkę z podwójną ilością rodzynków. Wszystkie kurze wysprzątano co do jednego. O mały włos, byłaby Dulska zarządziła gremialne pójście do spowiedzi i duże pranie.
Odłożyła to jednak na dzień następny.
Teraz — siedzi i łaskawie uśmiecha się do swoich świadków, do Jakóba Czarnoryjskiego, stróża, prezentującego najwspanialsze okazy artretyzmu, jakie wyhodować może w swych suterenach kamienicznik, i Maryanny Zygmuś, praczki, znajdującej się w sądzie bardzo swojsko i jakoś familiarnie.
Matyldy Sztrumpf — ani śladu.
— A „tej“ niema jakoś... moja pani! — mówi pani Oderwanek.
Dulska uśmiecha się ironicznie.
— Trafi jeszcze na czas, aby się wstydu najadła!
— A może wcale nie przyjdzie.
— No, to ją zasądzą zaocznie tak samo.
Strona:Gabryela Zapolska-Pani Dulska przed sądem.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.