Strona:Gabryela Zapolska-Skiz.djvu/020

Ta strona została uwierzytelniona.
lulu, śmieje się — ściskając ją.

Ach nie! nie! Ja się nie gniewam.

muszka.

Ależ...

lulu.

Przed chwilą ja także patrzyłam się na twojego męża i ten jeszcze borykający się z żywiołami zajmuje mnie.

Wybuchając śmiechem.

Naturalnie zdaje mi się na krótko i zdaleka. Ale... bądź spokojna. To czysto platoniczne.

muszka.

O! proszę!

lulu.

Co? co? jakaż zmiana. Dwa miesiące temu, gdy na wasze zaproszenie w Wenecyi, przybyliśmy na to cudowne Podole, znalazłam ciebie taką samą, jak wydałaś mi się na placu Marka, karmiąca nieśmiertelne i źle wychowane gołębie... Tin... tin... tin... Młoda szablonowa mężateczka. Prawo własności, żelazna rękawiczka podszewkowana stułą. Dziś słyszę o... proszę...

muszka.

Mylisz się. Nie zmieniłam się.

lulu.

To szkoda. Tylko głupcy nie zmieniają się. Mam więc nadzieję, że się nie mylę. Bo ty, choć dałaś złożyć u swych zgrabnych nóżek, przeznaczonych do czerwonych obcasików markizetki, całe olbrzymie, pełne przyszłości gospodarstwo mleczne — przecież rozumek swój masz i to niezły.