Strona:Gabryela Zapolska-Skiz.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.
tolo.

Tak starą jak oni...

lulu, z uśmiechem smutnym.

A co najważniejsze, że w tej chatce wolno im było być sobą. Zastygła z nimi wśród ścian ich urocza młodość, ich porywy, ich bole — smutki, cierpienia. Błędy ich, estetyczne wykroczenia nie miały kantów w łagodnej atmosferze przyzwyczajenia. I wszystko to stało dookoła nich w tej małej chatce, tak starej jak oni i srebrniało, bielało razem z ich włosami, aż stało się światem mar i zamilkło, a chatka zmieniła się we wspólne mauzoleum dokonanego podwójnego istnienia... Ach!... (Po chwili). Tak.

Wielkim gestem zakrywa oczy.
lokaj, wchodzi.

Proszę jaśnie Pani — powóz zajechał.

lulu.

Dobrze!...

Bierze płaszcz. — Lokaj zabiera neceser i wychodzi.
tolo, porywa się nagle.

Zaczekaj! jadę z tobą!

lulu.

Ty? ależ...

tolo.

Niema co — ależ. Jadę i nie przystaję na szaleństwo rozstania.

lulu.

Ależ... mam lat dwadzieścia...