Wreszcie wchodzi i sam cyrulik, nizki blondyn, bez surduta, z zakasanemi rękawami. Niesie potrzebne przybory i świecę — i uśmiecha się stereotypowo.
Za parawanem kretonowym rozlega się wrzask, pianie dziesięciu zakatarzonych kogutów.
— Ja nie chcę... ja jestem zdrów...
Śmiech Władki, potem surowy głos ojca, również trochę kogucikowaty, a potem jęki Edka, jakby go brano na tortury.
Pita myśli, iż przecież mężczyźni, którzy się być mienią tak bardzo silni, są śmieszni i słabi.
— Żeby on miał takie, jak ja, zmartwienie i musiał się kochać, — myśli Pita — to z pewnością nie wytrzymałby i gorzej jeszcze krzyczał. A ja co? Zatnę zęby, płaczę i męczę się. I nie mogę nawet nic powiedzieć. Bo komu! komu!...
Operacya z bańkami dopływa do końca.
— Teraz kwadrans proszę leżeć spokojnie — wyrokuje felczer.
— Jezus, Marya! — pieje Edek — skóra mi pęknie!
— Ńiechże się pan nie kręci. Przez pana jedna bańka pękła.
Z pod kołdry wysuwa się kosmata ręka, pokryta kurzajkami.
— Proszę mi ją dać!
— Po co?
— Schowam sobie na pamiątkę.
Ogromny wybuch śmiechu. Śmieje się felczer, Władka, Marcysia; nawet uśmiecha się Żebrowski.
Tylko Pita nie śmieje się.
Zrobiło się jej jakoś przykro i żal Edka. Cóż on winien, że on jeszcze taki głupkowaty i dziecinny. Wszystko taszczy i chowa na pamiątkę. Potem siedzi nad tem i rozmyśla. Gdyby umarł, co stałoby się z tem wszystkiem, co on już przez swoje krótkie życie pozbierał? Biedny Edek. Tak się żali! Jak małe kocię. I nikt mu nie powie
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/102
Ta strona została przepisana.