mieniły się jakąś duchową nie naszą pięknością. Coś smugą od niego płynie, gdy idzie tak cicho przez pokój do półki z książkami.
Pita, która całe popołudnie rozmyślała, jakby się pogodzić z Edkiem, a nie śmiała go zaczepiać, bezwiednym ruchem podnosi się na posłaniu i odchyla skrzydło parawanu, ustawione tuż koło wejścia do salonu.
— Mundku! — szepcze do brata, który właśnie próg przestępuje, — chciałabym się z tobą przywitać.
Tak bardzo od rana, gdy uczuła się zdrowsza, chciała się z kimś „przywitać“, jakby wracała z jakiejś dalekiej drogi, powiedzieć: „Oto jestem; cieszcie się mną“, lecz nikt nie miał czasu. Wszyscy spełniali swe obowiązki, radzi, że chodzą zdrowo po świecie, krzątali się koło nich, podawali im jadło, lecz nikt nie podszedł ku nim z otwartemi rękoma i radością na twarzy. Nikt nie powiedział: „Witajcie! jesteście znów z nami!“ Dlatego odruch Pity jest nagły i prawie nieobliczalny, a przecież wynikły z duchowej silnej potrzeby.
— Mundku! chciałabym się z tobą przywitać!
Mówi to i natychmiast się lęka, że on ją wyśmieje, zapyta, dokąd jeździła, skoro się z nim witać pragnie.
Lecz dzieje się wręcz przeciwnie.
Mundek zatrzymuje się i mówi do niej dobrym, smutnym głosem:
— Witam cię, Pito!
— Bo widzisz... byłam chora! — tłumaczy się pośpiesznie Pita.
— Wiem o tem. Teraz jesteś zdrowsza i dlatego witam cię, jakbyś powróciła z bardzo daleka.
Pita zwinęła się w kłębek, zwróciła się ku bratu szczęśliwa, że ją zrozumiał.
— Tak, Mundku! Wróciłam z bardzo daleka. Bo kiedy miałam gorączkę i to z samego początku, to ciągle zapadałam jakby w przepaść. Ja myślę, że to się tak umiera, Mundku...
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/106
Ta strona została przepisana.