Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/107

Ta strona została przepisana.

On oparł się o framugę drzwi.
— Tak myślisz, Pito?
— Tak, Mundku!
Patrzą na siebie blizko, oboje delikatni, bladzi tą smutną bladością dzieci, wyrosłych w oficynach, „do których słońce nie dochodzi“. On źrenice swe wielkie, ciemne, przepaściste, ocienione rzęsami, z których duch skrzydłami wieje, utkwił w jej błękitne, jasne, czarujące oczy, niosące w sobie całe światy czystości i dziewczęcego uroku.
A ona, myśli w tej chwili, że tak piękne twarze miały owe Cheruby, w szatach, osypanych brylantami, które snuły się po ścieżkach tęczowych, w krainie, o którą skrzydłami Duch jej potrącił.
I raz jeszcze powtarza:
— Tak, Mundku!
— A więc przepaść czarna? nicość? nicość?
Jej twarzyczka rozjaśnia się nagle.
— Och, nie! nie, Mundku.
On stoi chwilę, niepewny, jakby się czegoś wstydził, jakby się wahał o coś pytać.
— Opowiedz mi... wszystko... Pito!
— Ale co? co?...
— Wszystkie wrażenia, jakie odniosłaś, gdy zdawało ci się, że umierasz?
— Och, Mundku!... Chcesz wiedzieć?
— Tak!
— Zaraz, zaraz. Gdy o tem myślę, to mi się serce ściska. Takie to było dziwne.
— I... straszne?
— Tak dziwne i straszne. Ale zarazem i... słodkie!
— Słodkie?
— Tak, ja ci nie umiem tego powiedzieć, ale to była rozpacz i zarazem rozkosz ogromna. Zwłaszcza, gdy widziałam pogrzeb.
— Ty widziałaś pogrzeb?