— Tak. Od nas, z Wareckiej ulicy, wynosili trumnę i były białe kwiaty, księża śpiewali, a potem szedł pogrzeb ulicami miasta, które było jakby wymarłe, i bramy były zamknięte... i sklepy... i tylko garstka ludzi za pogrzebem... i Tarnawicz...
— Tarnawicz?
Szary już zupełnie cień owija ich dwoje. Z ust im lecą słowa. Pita przyklękła na łóżku, warkocze jej rozpłynęły się falą. Ma pozór anioła.
Mundek milczy chwilę, wreszcie odzywa się bardzo cicho:
— To był mój pogrzeb Pito?
— Nie, nie — szepce Pita — to był mój, mój, mój. Ja byłam w trumnie, a druga ja leciała ponad karawanem i widziała wszystko. Widziała, jak Tarnawicz szedł w jednym mundurku i łzy mu z oczu płynęły, łzy takie, jak wtedy, gdy na schodach tak prosił cię o coś... pamiętasz!
— Nie wiem!... nie mów mi o jego łzach. Ja nic nie powinienem teraz wiedzieć z tego, co odbiera siły. Ja tylko chcę wiedzieć, Pito, czy ta chwila... w której już ma się umrzeć, czy to rozpaczliwe... czy to — rozumiesz mnie? — czy wtedy... żałuje się czegokolwiek... czy chciałoby się... żyć!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
To jedno słowo wybiegło nagle prawie krzykiem z piersi Mundka. To „żyć“ tryumfalne, i młode, to „żyć“, bijące hymnem wszystkich nieziszczonych pragnień i dążeń ku Niebu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Lecz Pita wnika nagle w siebie i mówi, zasłaniając oczy rękoma:
— Zaraz, Mundku, zaraz...
Chce przypomnieć sobie, czy żałowała czego, co pozostawiała tutaj. Czy rzeczywiście chciała żyć wtedy, gdy unosiła się w przestrzeni i zapadała w przepaść. I doszła