Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/111

Ta strona została przepisana.

Pogaszą domowe lampy.
Wyszarpią ochronne okna.
Rozniosą jęk cichy w oddali.
Łzami poigrają przez króciuchną chwilę.
A potem łzy te rozniosą...
Daleko, daleko.
I śladu po nich nie będzie.
Ani po tych łzach krwawych.
Ani po zdruzgotanych życiach.
Ani po jękach sierocych.
Po niczem! po niczem!





IX.

Tuśka śpi na swem orzechowem łóżku, blada i jakaś zmożona.
Ale przez sen prawie się uśmiecha.
Nie dlatego, ażeby ten „doktór“ robił na niej wrażenie. Ale ona widzi, że rzeczywiście, jak mówi panna Władzia, ona jemu „wpadła w oko“.
W tem monotonnem, fatalnem życiu nikt jej po słowach, wyszeptanych tam, w Zakopanem, nie powiedział, że jest „ładna“. Nikt nie spojrzał na nią, jak tamci patrzeli. I ona obnosiła tę gorycz „nieużytecznej piękności“, zwijając czemprędzej złoto swych włosów, jakby lękając się jakiegoś słowa ze strony Żebrowskiego, które uważałaby raczej za obelgę. Wszakże raz jeden, gdy rozpuściła swój czarowny płaszcz Loreley, śpiewającej na brzegu skały, Żebrowski z najzimniejszą krwią powiedział, śmiejąc się:
— A! i mamusia rozpuściła swoje kosmyczki!
I zdawało mu się to tak dowcipne, że śmiał się, śmiał się cieniutko czas długi, a Tuśce ręce chwilę opadły, bo