Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/114

Ta strona została przepisana.

chwytu słowo i oto ona smukleje, głowę królewskim ruchem nad piersi podnosi.
— Jestem! jeszcze! jestem! — woła.
Z ciemnej głębi zaniku wchodzi jak jutrzenka.
Wchodzi i — zatrzymuje się.
Tu najczęściej kres jej radości. Nie pójdzie dalej — nie będzie pożądała, aby atłas jej ciała, jak mora przewinął się dreszczami rozkoszy, nie — to dla niej zawiele, to zastygło już w niej i zbudzićby je mogła chyba jakaś straszna katastrofa, która zmysły rozpętać jest zdolna.
Lecz takich katastrof, gdzie zmysły szaleją, nie zna ciche, ubogie mieszkanie. Tam, namiętności przechodzą milczące tragedye i wybuchają rzadko.
Więc i kobieta, gdy padnie we wnętrzu jej domu słowo zachwytu nad jej czarem, słowo jak rosa, zatrzymuje się w swej radości i oto milczy, i oto zapada w zadumę, a powoli zsuwa się jeszcze w większą rozpacz. Jakby dojrzała słońce i znów straciła wzrok. Lecz chwilę miała ułudy, chwilę żyła tą rosą, jak kwiat, i cera jej miała połysk atłasu, a usta mieniły się koralami, włosy sypały się po ramionach, jak jasne, czyste złoto.
I teraz Tuśka pozbierała, jak te krople rosy, słowa młodego doktora. Nie lubi go, gdy mówi, przysuwając się blizko, a przecież z jego słowami zasypia w myśli.
— Od pani bije łuna piękności — powiedział jej niegdyś.
A później:
— Jak chciałbym widzieć rozplecione pani włosy...
To jest śmiałe, zuchwałe — tak. Tuśka marszczy brwi i stara się niepatrzeć na wydęte wargi doktora, na jego dziwne, niesympatyczne włosy. Ale mimo to, zakaz mówienia podobnych słów wydaje jakoś miękko.
— Proszę, proszę pana, to do konsultacyi nie należy!
I jednocześnie przypomina sobie:
— Mamusia rozplotła kosmyczki...