Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/122

Ta strona została przepisana.

No, no... nie gniewalam się.
Pita aż dech zatrzymuje. Nie może poznać ojca. Jak on to z Władką rozmawia. Ona mówi „wy mężczyźni,“ a on z tą nic, że ona tak poufale. I potem ojciec pieszczotliwie przemawia do tej dziobatej, brzydkiej dziewczyny.
Nie gniewalam się.
Nigdy, nawet, gdy Pita była malutka, ojciec do niej tak nie mówił! Tylko tam, w Zakopanem, pan Porzycki tak mówił do niej i raz do mamci. Ale ona była mała, a mamcia nie jest szwaczką, ani dziobatą.
Pitę ogarnia jakaś wesołość. Jest to nienaturalne podniecenie, ale wesoło jej. Gdyby się nie lękała, zachychotałaby chętnie z całego serca.
Lecz Żebrowski wstaje od stołu, a ma pozór wystraszonego.
— Trzeba zobaczyć, co się dzieje z synem! — mówi poważnie.
Zagląda za parawan. Władka śledzi go chwilę w milczeniu.
— Jaki z pana wzorowy ojciec! — mówi po chwili rozrzewnionym głosem — ja, gdybym była żoną pana, to dzień i noc na kolanach dziękowałabym Bogu, że mi takiego męża znaleźć pozwolił.
Pita widzi, jak ojciec wydyma klatkę piersiową i obciąga kamizelkę.
— Co też pani, co też pani...
— Ale daję słowo. Takich mężczyzn zacnych, wzorowych, szlachetnych, w sile wieku, teraz nie znaleźć.
— Co też pani mówi. Ja jestem stary.
— Ach! tak mówi pani dobrodziejka. Ale to nie ma znaczenia. Dla każdej kobiety, która ocenić taki skarb potrafi, to cóż są właściwie lata. Pan dobrodziej ma w sobie rzeczywiście coś takiego... coś pociągającego.
Chwilka pauzy.
— Ja prawdziwie napatrzyć się na pana dobrodzieja nie mogę.