Żebrowski śmieje się, ale jakby z przymusem.
— Ja doprawdy nie rozumiem...
Władka wstaje, zostaje tak jeszcze chwilę, poczem szepce:
— Ja wolę ztąd pójść...
— Jakto?
— Tak. Do kuchni. Tam spędzę resztę nocy. Wolę...
— Ależ...
— Nie, nie. Proszę nie pytać. Tylko proszę mnie puścić.
Pita zauważa, iż ojciec wcale Władki przemocą nie trzyma.
— Dobranoc panu!
Wionęło tak, jak wiatr.
Zamknęły się cichutko drzwi od kuchni.
Władka znikła.
Przy stole siedzi Żebrowski nad pustemi szklankami.
Pita patrzy na jego profil. Tatko nie jest wesoły. Przeciwnie, jakby spoważniał. Ciągle ma klatkę piersiową tak wydętą, jak wtedy, gdy Władka mówiła mu, że jest wzorowy i w sile wieku... Tylko jest zarazem niespokojny. Ogląda się na prawo, na lewo. A potem sam do siebie kręci głową. I to jest najzabawniejsze. Picie się zdaje chwileczkę, że ktoś okno otworzył, że wpadł cichaczem nietoperz, pokołysał się przy stole i — uciekł.
Już raz miała to wrażenie, gdy weszła do ich domu Władka. Lecz teraz Pita czuje, że ta „dziobata“ postąpiła jeden krok w głąb ich domu, że weszła tam, gdzie do tej chwili nie wchodzili obcy.
— Wszystko dziwne... — błądzą myśli Pity — ach, jakie!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Coraz niewyraźniej robi się przed oczyma dziewczynki.
Biały parawan zlewa się, jakby w jakąś, ogromną przestrzeń śniegową. Daleko gdzieś błyszczy światło. Koło niego klęczy ciemna postać. Jakby ogromny Cherub. Po-