bie dławiącą i straszną; dla tych, którzy cię otaczają — nadzwyczaj przyjemną.
Ty nauczyłaś się płakać bez łez, Pito!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Cóż tam? znowu zasnęłaś? — pyta Tuśka.
Pita nie słyszy. Pita nie odpowiada.
Tuśka wchodzi do saloniku. Ładnieje, codzień ładnieje. Usta, które już opadły kącikami ku dołowi, podnoszą się, jakby tryumfalnie. Włosy ma lekko puszczone na plecy, policzki natarte pudrem.
Zbliża się do córki, wzrusza ramionami i dotyka lekko pleców Pity ręką.
— Co ty robisz? modlisz się?
Nie, myśl modlitwy była w tej chwili od Pity daleko. Tuśka nie rozumie, że można paść na klęczki nietylko w formie uwielbienia.
— Ja?... — mówi Pita, przecierając oczy — nie, nie, mamusiu...
— Może ci słabo?
— Nie.
— Może ci się jeść chce?
— Tak... to jest nie...
Tuśka stoi nad córką i patrzy z ironią litosną:
— Boże mój! Pita, ja nie wiem, co z ciebie będzie. Robisz się poprostu niedołęgą... Tak, nie... czerwienisz się, bełkocesz... Zupełnie czego innego spodziewałam się po tobie.
Pita powoli podnosi się z klęczek. Ona sama wie, że jest „niedołężna,“ że teraz zwłaszcza, kiedy tak nagle podrosła, chodzi, jak na szczudłach, że umie tylko myśleć, ale że wypowiedzieć się nie umie. I strasznie ją to boli wszystko, tembardziej, że matka wypowiedziała jej to w oczy, otwarcie.
— A, innego, zupełnie — ciągnie dalej Tuśka — byłaś taka zgrabna, wytworna, takie śliczne było z ciebie dziecko.