Pita aż przysiadła, nagle spokorniała i cichsza:
— Nie... nie...
— Co ty wiedzieć możesz? Czy ty wiesz, co to jest miłość...
Pita milczy.
Po chwili jednak cichutko, pyta:
— A ty?
— Co?...
— Kochałeś się już?...
Edek znów parska, ale tym razem jakieś dziwne coś miesza się do tego śmiechu. Ironia, wstręt, obrzydzenie.
— Pewnie... — odpowiada po chwili — i nieraz.
— O!... nieraz?...
Edek wykrzywił się monstrualnie.
— Tak, nieraz — powtarza, kiwając głową, z jakiemś bezdennem zniechęceniem — to jest kochałem się, nie kochając, czy co tam... no, nie wiem, ale powiem ci to jedno...
W Picie aż dech zamiera, tak słucha.
— Że to jest wstrętne świństwo...
Błękitne oczy Pity patrzą, patrzą coraz większe.
— Och, Edku!
— Wstrętne świństwo! — powtarza chłopak.
— Miłość?
Edek milczy. Oczy utkwił w sufit i cała moc w nich zawodu i zniechęcenia.
— Świństwo! — powtarza już ciszej.
Pita aż drętwieje i siedzi nieruchoma, jakby zlodowaciała.
I twarzyczka jej anielska robi się coraz więcej przezrocza, jakby odbijał się w niej zachód blady słońca, które nie zdołało jeszcze rozświetlić bezmiernych, bezkresnych morskich przestworów.
Zjawiło się i oto gaśnie.
A dokoła ciemnia zaczyna się wynurzać.
I Pita w ciemnię tę zapada zwolna.