Picie włosy wypadają. Tuśka jest w rozpaczy.
— Do czego będziesz podobna, gdy będziesz miała mysie ogonki? Mój Boże! tak pielęgnowałam te włosy, ażebyś miała na później, kiedy ci ich będzie potrzeba... a ty...
— Proszę mamusi, co ja winna?
— Tak... tak... łatwo ci to powiedzieć.
— To z choroby. Leżałam tak długo, więc...
— Cicho bądź. Nie rezonuj.
Pita milknie i zaczyna rozmyślać, do czego to później włosów potrzeba, a dawniej mogło ich nie być.
Wyłamuje przy tej czynności palce i patrzy na cały kłąb złotych jedwabiów, które matka zdjęła z grzebienia
— Masz... masz... — mówi Tuśka, rzucając jej te jedwabie na ręce — pociesz się!...
Stanowczo Tuśka jest dzisiaj w złem usposobieniu.
Wiosna na dworze. Taka szara, zachlapana, nasza wiosna, ale już taka, że można rano okno otworzyć.
Właśnie Marcysia sprząta i uchyliła okno. Wilgotne ciepło płynie, budząc w głębi ludzkich istot jakieś dziwne, jakby tęskne uczucie. Pita chwileczkę patrzy na ten złoty pęk swych włosów, jakby na jakiś delikatny, mistyczny kwiat, jakiś puch łąkowy, ta kulbaba gwiaździsta, rozsypująca się za lada wichru powiewem. I nagle ślicznym, pełnym gracyi gestem, wyciąga rękę i rzuca w powietrze za okno złoty kłębek swych włosów.
Drobne usteczka ślą za nim uśmiech.
— Niech lecą!... — myśli — niech lecą! one... tam, zkąd tak dobrze, tak ciepło wieje.
Lecz nagle rozlega się głos Władki:
— Jezus, Marya! co panna Pita robi Jakże można...
Marcysia, przegięta przez okno, chichocze.
— Hi! hi!
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/135
Ta strona została przepisana.
X.