Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/136

Ta strona została przepisana.

— Przecie jak ptak takie włosy złapie, a do gniazda zaniesie, to panience wszystkie włosy wyjdom!
Tuśka uśmiecha się z goryczą:
— Co ją to obchodzi!
Marcysia ciągle w oknie śmieje się. Widać tylko fałdy jej obszarganej spódnicy i pięty czarne, z których zsunęła perskie, stare pantofle Żebrowskiego.
— Nie... a to ci... a to ci... żeby panienka mu wycelowała w sam nos, toby lepi nie było.
— Co? komu? — pyta Tuśka.
Marcysia odwraca się szybko i zamyka okno.
— A no... rządcemu. Właśnie przechodził przez dziedziniec użerać się ze stróżem, a tu panienczyne włosy fik-fik po powietrzu i jemu po twarzy, a potem czepiły się palta, aż zaczął się wzdrygać. Jak Boga kocham!
Pita blednieje, jak opłatek.
Tuśka porywa się i biegnie ku oknu.
— Jezus Marya! niechże pani da spokój! Zaraz domyśli się, że to od nas i rozewrze pysk. Mało to od niego! Powie, że to umyślnie.
Tuśka brwi marszczy i patrzy ostro na Pitę.
— Ładne się zaczynają rzeczy... — mówi, kołysząc się nerwowo — ładne rzeczy!... Panna Pita zapomina się coraz więcej.
— Ależ mamusiu! — bąka Pita — ja przecież byłam w głębi, ja... jego nie widziałam...
— Jeszczeby tego brakowało! — rzuca z zupełnym brakiem logiki Tuśka.
Władka siedzi przy maszynie i kręci głową. Pozwala sobie teraz coraz więcej. Daje wyraźne znaki aprobaty lub nagany. W tym przypadku widocznie dziwi się zuchwalstwu Pity. Tuśka czyta to w oczach Władki.
— No... no... niech panna Władzia sama powie!...
Władzia dyplomatycznie milczy.
Pita wychodzi do sypialni matki i tam zaczyna powoli wdziewać na siebie sukienkę. Rzeczywiście Władce