I łzami, które często na ich przędzę błyszczącą padają — jak rosa na delikatne źdźbła młodego zboża, które wczesnym rankiem Bogu się kłoni.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wreszcie Tuśka zadecydowała, że musi wyjść na miasto i kupić czemprędzej kory chinowej, wina francuskiego, w celu sfabrykowania czegoś, co Pitę od „wyłysienia“ ochroni.
Edek, który już wstał, lecz zapadł znów na uszy i przez to nie chodzi do szkoły — wylazł z saloniku, gdzie, jęcząc, przewracał się, ziewając nad „Sherlockiem Holmesem.“
— Pita wyłysieje? — piał radośnie — a to będzie historya!
Lecz zaraz się zatroszczył:
— Proszę mi dać jej włosy, kiedy już wszystkie wyjdą. Schowam do mej trumny i napiszę: „Włosy Pastrańci, gdy miała lat piętnaście...“ Ha? Chyba, że wolisz wyszyć landszaft temi pełechami i postawić na serwantce.
Marcysia aż się pokłada, ścierając pilnie kurz z rogów mokrą ścierką.
— Panicz to też...
Tuśka czuje się coraz więcej zdenerwowana.
— Cicho! A to czysta menażerya!
Wychodzi do sypialni i szybko ubiera się na ulicę. Od pewnego czasu zaczyna znów odziewać się staranniej, choć czyni to jakby pod jakimś przymusem i wraca z przechadzek zniechęcona i gniewna.
Edek zamilkł i cofnął się do saloniku. Dostrzegł w oczach Władki jakąś ironię i co większa pochwycił porozumiewawcze spojrzenie Marcysi z Władką.
— Małpy! — pomyślał — wyśmiewają się z nas, ale i mama też się robi. Nazywa nas menażeryą! Nigdy tego nie było!