Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/141

Ta strona została przepisana.

Władka urwała. Wielka złośliwość przesunęła się po jej twarzy. Spojrzała w stronę sypialni, jakby tam, pomimo nieobecności, istniała zawsze potęga Tuśki.
— Tak, za rok... za dwa lata...
I odeszła do maszyny, przy której usiadłszy, pilnie szyć zaczęła.
Z saloniku wychyliła się potworna głowa Edka.
— Pito! proszę cię na chwilę!
Pita weszła do saloniku. Edek starannie drzwi zamknął.
— Czego ty z tym dziobatym dyabłem gadasz? — zapytał.
— Ja?... To ona, i wiesz grzecznie do mnie, więc ja...
— O czem ona do ciebie mówiła, nie słyszałem, bo mam uszy zatkane temi gałganami, ale ja cię ostrzegam, nie gadaj ty z nią. To łajdus. Ja coś dostrzegłem...
— ???
— A widzisz, oczy wybałuszasz. Ja ci powiadam, że to specyfinder. Ścierpieć jej nie mogę.
— Mamcia ją tak lubi.
— To zawsze tak bywa.
— Co? zawsze?
— Nic. Ale ty pamiętaj: pędź ją od siebie.
— Nie można, jeżeli ktoś zwraca się z dobrocią.
— Kaczka jesteś. Umiej rozróżnić dobroć od dobroci. Ona ci umyślnie bakę świeci.
— Dlaczego?
— Ja nie wiem... ale musi mieć w tem jakieś wyrachowanie.
— No... że mamci, tatce.
Te słowa już Pita wymawia, sama nie wie czemu, ciszej.
Edek brwi ściąga. Nieokreślony wyraz wykrzywia mu usta. Coś jakby wzgarda, wstręt i zarazem ironia.
— Jabym ją sprał... — wyrzuca nagle z prawdziwą ulgą.
— Och, Edek! co ty mówisz?
— Sprałbym ją po pysku.