Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/144

Ta strona została przepisana.

— Idźcie ztąd! — powtórzył Mundek, nie zrzucając, ani czapki ani szynelu.
Pita, która zaczynała umieć czytać w oczach Mundka, podeszła do skrzeczącego młodszego brata.
— Chodź, Edku. Dam ci chleba z masłem! — wyrzekła.
— I z serem szwajcarskim?
— I z serem. Chodź!
Edek powlókł się w stronę jadalni. Wyglądał, jak napoleoński niedobitek. Idąc, szurał mocno nogami. Czynił to z jakąś pasyą i chcąc dokuczyć wszystkim. Cierpienie robiło go złym.
— Cóż? czapki nawet nie zdejmiesz? — zapytał starszego brata.
— Chodź, Edek! — nagliła Pita.
Wyszli oboje. Mundek pozostał na środku salonu.
Lekka struga, jakby słońca, przecinała ten pokój złotawym blaskiem. Coś się tak plątało na dziedzińcu w oficynie. Niby słońce. Z jakiegoś otwartego okna jęczały gamy chromatyczne. Panna Władzia czasem puszczała w ruch maszynę.
Zresztą było cicho.
Edek, dostawszy duży kawał chleba z masłem i serem, zaszył się w róg swej sofki. Pita chowała chleb i masło. Czyniąc to myślała o Mundku. Zdawało się jej, że był jeszcze bledszy, niż zwykle. A potem, te ruchy dziwne, nienaturalne, jaby drewniane.
— Kto wie, może on znów coś myśli takiego, jak wtedy, gdy tak niejasno rozmawiał ze mną — myśli Pita — kto wie... On wtedy aż się skręcił z bólu i rozpłakał.
(Bo Pita wie już teraz, że można skręcać się z bólu nie fizycznego, lecz takiego, co człowiekiem aż do wnętrza duszy targa).
— Możeby pójść do niego — waha się Pita. — Pójdę i stanę koło niego tak, jak Władka koło mnie. Odpędzi, to odejdę, nie odpędzi — tem lepiej. Może mu ulży.