Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/147

Ta strona została przepisana.

Za słabą jest fizycznie, aby módz utrzymać w karbach porażone jakby wstrząsem nerwy.
Wszyscy milczą, deszcz szary, jednostajny spływa po szybach. Dzień, który zapachniał na chwilę, jakby wiosną, przechodzi w nieokreśloną szarzyznę wlokącej się leniwo zimy. W sercach ludzkich także jakby płakało tą Verlainowską czarowną melancholią łkających nieuchwytnych bólów i łez niewypłakanych.
I nawet Tuśka, która wychodziła z domu krokiem elastycznym, jakby na spotkanie czegoś radośniejszego, lepszego w życiu, powróciła z ustami zaciśniętemi, oczyma przygasłemi, tak, jak wracała teraz zawsze, niosąc z sobą w fałdach swej sukni, w przykrym wyrazie swej twarzy, ciągły zawód tego czegoś, spodziewanego napróżno, a przez nią samą niezrozumianego.
I gdyby ją kto spytał: co przypuszczałaś, że cię spotkać mogło dzisiejszego ranka?
Nie znalazłaby słów.
A przecież od niedawna ona czegoś się spodziewa, czeka czegoś...
Tylko określićby nie mogła.
I wraca zgaszona, chmurna, niepewna.
Dzisiejszego ranka właśnie zdawało się jej, że to coś stanowczego wreszcie stanie się, że czeka na nią.
I dlatego wróciła powoli, z ustami obwisłemi, a wchodząc na próg domu, poczuła jakby skurcz nienawiści w gardle.
Pita nie patrzy na nikogo. Te powieki, które opadły na jej przerażone oczy, tam, naprzeciw Mundka, pozostają tak, jakby głazy, kryjące ciężką, grobową tajemnicę.
Tylko ręce, usta drżą ciągle.
Władka, która teraz jada razem „z państwem,“ przy stole, zwraca uwagę na zmianę, zaszłą w Picie.
— Panna Pita chora? — zapytuje nagle — taka blada?
Oczy wszystkich podnoszą się ku Picie.
Jeden Mundek nie patrzy na siostrę.