Lecz z salonu dolatuje cichy głos:
— Nie mogę!...
Tuśka złożyła ręce, podparła brodę nad talerzem, pełnym makaronu, i szyderczo się uśmiecha.
— Ładne stosunki zaczynają u nas panować. Pociecha z dzieci!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Padły te słowa.
Te ciężkie, wielkie słowa.
Te słowa, które z jednej strony niosą w sobie całe bezmierne ogromy wymówek za to, co spełnić było prostym obowiązkiem, a z drugiej strony siejące właśnie ten bunt w sercach młodych:
— Powinniście!...
Bo wszakże, jeżeli kto przygarnie dobrowolnie i z całą samowiedzą następstw małe szczenię z pod płota, toż winien mu potem strawę i dach w dni zimowe.
A jeżeli to nie szczenię.
Lecz... dziecko.
Jeżeli to cały człowiek z duchem i ciałem. Jeżeli ten Duch zwłaszcza rzucono w świat istnień, jeżeli w dwóch pocałunkach...
Jeżeli taki Duch...
Pociecha!
To wielkie, ogromne słowo.
Jak taranem rozbija całe lata wymuszonej wdzięczności.
Z jednej strony słychać głosy zawodów pełne:
— Winniście nam pociechę!
Z drugiej strony:
— Winniście nam wszystko dać, bośmy się do życia nie prosili!
I zaczyna się chwila, gdzie niema ustępstw, gdzie poświęcenia rzeczywiste, drobiazgowe, tragiczne zdają się być pyłem, gdzie młode ręce wyciągają się nie z wdzięcznością, lecz z gestem słów: