Żebrowski odwrócił się troszkę, bardzo mało. Ciągle niby patrzy w okno. Lecz jego twarz pergaminowa, twarz kościanego dziadka bardzo powoli i bardzo lekko pokrywa się rumieńcem. Nie odpowiada nic, tylko, milcząc, usuwa się cokolwiek od Władki.
Ona dostrzega rumieniec tego nad brzegiem starości człowieka.
Szybko coś jakby przebiegło u niej pod skórą twarzy, jakby uśmiech, jakby ironia.
I dyskretnie usuwa się ku swej maszynie, gdzie czeka na nią przygotowana robota, fastrygowanie przerobionej sukni Tuśki na paltocik Pity.
W mieszkaniu na Wareckiej panuje gnębiąca cisza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Bo nadeszła taka niespodziewana chwila, która musi przyjść w każde wnętrze domu, w którem ciśnie się i gromadzi rodzina.
Chwila taka przychodzi zwykle, a przecież jest jakby nie oczekiwana i zdumieniem i grozą przejmuje tych, przed którymi się zjawiła.
We Wnętrzu tem, gdzie do tej chwili żyli wszyscy, zajmując tyle a tyle wyznaczonego miejsca, wyznaczoną ilość powietrza i siły duchowej — nagle zrobiło się ciasno. Za ciasno!
Usuwali się tak grzecznie jedni drugim, mówili do siebie „Proszę!“ — to „Dziękuję“ — lub „Po co się trudzić“ — mówili tak co chwila... Wszyscy mieli wypolerowane dusze bez kantów, bez jakichś wybryków, mogących wyprowadzić z równowagi resztę całej rodziny. Dzieci nie miały swoich zdań, nie pytały się o nic — były grzeczne, złożone pożądnie duchowo, jak scyzoryki. I nagle coś się stało. Dzieci mówią: „Nie możemy,“ a jakby drżało w powietrzu: „Nie chcemy“. Rodzice także czują się ścieśnieni, zaskoczeni. Jakiś wielki gest szeroki i silny jest tuż, za ścianą. Jeszcze się trzymają mury klatki, kryjącej obumierające palmy i milczące Duchy, lecz znać rysy, znać...