Rodzino Żebrowskich, baczność!
Czuj! czuj, jak ciasno się nagle zrobiło, jak się potrącacie wzajemnie.
Już! już!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nad wieczorem Pita zwlokła się z sofki i wyszła do kuchni, aby napić się świeżej wody. Marcysi nie było w kuchni; drzwi były otwarte. Ze schodów kuchennych wiało piwniczne powietrze, wilgotne i dziwne. Pita zatrzymała się przy wodociągu, który był tuż przy drzwiach. Noc już zaciągała powoli ciemnawą zasłonę. Z okna kuchennego, zasłonionego murem sąsiedniej kamienicy, czerniało jakieś żółtawe, zgniłe oświetlenie. Pita odkręciła kurek i czekała aż spłynie trochę wody z kranu. Było jej niewypowiedzianie smutno. Zdawało się jej, że dopuściła się jakiejś zbrodni, że to całe zajście przy stole było jej winą, jej jedynie winą.
— Mogłam się powstrzymać, zapanować nad sobą — myśli. — Mama miała słuszność, wołając na mnie: „Wstydź się...“
I zaraz opada ją przeogromna rozpacz.
— Nie, nie mogłam. To było silniejsze nade mnie. To mną tak targało! Gdy spojrzałam na Mundka! Och! dlaczego on to zrobił?...
Jakieś kroki po schodach. Ktoś idzie. Lecz Pita nie słyszy; szmer wody je pokrywa. Nagle we drzwiach kuchni staje jakaś wyniosła postać. Zagląda do wnętrza. W Picie serce zamiera. Rządca! Przypomina się jej katastrofa z włosami. Jest to mgnienie oka. Może idzie robić wymówki. Lecz on nie mówi nic. Zajrzał do kuchni, dostrzegł Pitę i cofa się:
— Przepraszam panią!
Już go niema. Poszedł dalej, wyżej — nie, schodzi na na dół. A więc czegoś chciał tu od nich. Dlaczego do niej nie przemówił?
Choć lepiej, lepiej, że się tak stało. Może odnosił włosy. Co wtedy? Pita czuje, że byłaby chyba zemdlała, albo już nie wie co — taki ogarnął ją lęk. Przytem rządca