wydał się jej jakiś ponury, nie taki Ketling, ale jakiś zmieniony, straszny. Tak zakołysał swą wyniosłą postacią, gdy zaglądał przeze drzwi...
Pita tego nigdy nie zapomni.
Dzisiejszy dzień jest dla niej nieszczęśliwy. Zapomina zakręcić kurek, zapomina, po co właściwie do kuchni przyszła, oparła się o ścianę; woda szemrze cicho i spływa w muszlę.
Znów ktoś idzie po schodach i zatrzymuje się koło drzwi. Lecz nie zagląda do kuchni. Śmieje się cicho jakby nieśmiało. Przystaje, czeka. Pita słyszy tym razem, że tam niedaleko jest ktoś. Ogarnia ją przestrach. Może to Ketlingowy rządca się wrócił. Zatrzymuje kurek; woda szumieć przestaje. Teraz prawie słychać jakiś oddech w sieni. Ktoś dyszy ciężko. Pitę samą denerwuje ta niepewność. Nerwowym ruchem odrywa się od ściany i staje we drzwiach. Chce je zamknąć, oddzielić się od tego „niepewnego,“ które koło niej krąży. Lecz tam w ciemni ktoś ku niej wyciąga rękę. Wpatruje się. To Tarnawicz w swojej bluzce uczniowskiej, bez czapki. Widocznie zbiegł z góry, z tego trzeciego piętra, na którem mieszka.
— To pani... proszę pani! — mówi szybko, drżącym głosem.
Pita kłania mu się grzecznie:
— Dobry wieczór panu. Czy pan do Mundka? Niema go w domu.
— Nie, nie... ja go widziałem niedawno. To już nie pomoże. Możeby pani.
— Co?
— Tak... tak... pani nie wie, pani nie może wiedzieć.
— Ale co?
— Mój Boże! nie mogę powiedzieć...
Tarnawicz ręce łamie, to znów trze czoło, jest wzburzony, zdenerwowany.
— Co panu?
— Mnie? nic.
— Co się stało!
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/156
Ta strona została przepisana.