cza, bo ona widzi, że on, wiedząc wszystko, jeszcze więcej męczy się, niż ona.
— Niech się pan uspokoi...
— Nie mogę! nie mogę!
(Jakby echo tego jej „Nie mogę,“ które rwało się z niej jękiem niedawno, jakby echo słów Mundka, który odbiegł od nich, wołając: „Nie mogę“).
Pita zbliża się trochę ku Tarnawiczowi:
— Ja powiem Mundkowi, powtórzę, co pan każe, będę prosiła, będę — tylko niech się pan uspokoi...
Tarnawicz chwyta ją za ręce:
— Tak, tak! Przecież pani go kocha i on panią, co?
Pita nic nie odpowiada.
Chwilę błyskawiczną dzieje się w niej obrachunek sumienia. Nie wie poprostu, czy kocha Mundka, czy on ją kocha? To słowo było, jakby wykreślone z ich grona.
Lecz to wie, że to „straszne,“ rzuci się gromem ku nim, przez niego, tak... przez niego. Więc jego najpierw chronić trzeba. I dlatego Pita chętnie oddałaby pół życia. A może i całe...
Odpowiada więc szeptem:
— Tak! tak...
— On to uczyni dla pani? co?
— Uczyni!
Na dole słychać kroki i głos Marcysi. Kłóci się ze stróżem, że tak późno lampki zapala.
Tarnawicz ściska silnie rękę Pity:
— Niech pani pamięta, niech pani pamięta... W pani jedyna nadzieja.
— Tak!
Tarnawicz puszcza ręce Pity i ucieka szybko na trzecie piętro. Pita wchodzi do kuchni. Jest tak zmieszana, że chciałaby schronić się gdzieś, aby pozostać samą, aby zebrać myśli. Wsuwa się więc do przedpokoju, gdzie ciemno i stoi oparta o ścianę.
Ona — ma odwrócić niebezpieczeństwo, grożące tylu
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/158
Ta strona została przepisana.