Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/160

Ta strona została przepisana.

— Coraz lepiej! — wymówiła tylko matka z nadzwyczajną ironią i potem zapadła znów dławiąca, wielka cisza.
Teraz Pita wie, że Mundek jest w domu. Słyszała, jak wrócił cicho przez kuchnię, przez przedpokój i wszedł do saloniku.
Chwilę słychać było jego przyciszone kroki.
Potem — ucichły zupełnie.
Pita uznaje, że teraz właśnie jest pora, aby spełniła to, co kazał jej Tarnawicz. Mundek pewnie jeszcze nie śpi, a gdyby nawet i zasnął — to ona go zbudzi — musi go zbudzić.
Niech razem z nią odeprze to nieszczęście, które jest tak blizko. A tembardziej, że to przyjdzie przez niego — samego!...
Lecz już przy drzwiach zatrzymuje Pitę wspomnienie tego, co Mundek w jej oczach popełnił, tej... kradzieży! Czuje, że ten czyn musi wiązać się nierozerwalnie z tem, co teraz ma nadejść.
Przypomina sobie wyraz oczu Mundka, gdy zbiegły się ich źrenice. Jakże więc teraz ona ma do niego przystąpić? jak mówić? Wszakże myśli ich potrącą się w pierwszej chwili o tę straszną tajemnicę, jaka jest pomiędzy nimi.
Lecz — ona musi, musi... Wszak Tarnawicz powiedział, iż od niej zależy wszystko.
Naciska klamkę i wolno wsuwa się do saloniku.
Ogarek świecy płonie w lichtarzu.
Mundka niema.
Chwilę stoi Pita i rozgląda się dokoła. Czyżby Mundek znów wyszedł? Lecz z przedpokoju dochodzą ciche, miarowe kroki. Mundek, nie chcąc budzić rodzeństwa, wyszedł do przedpokoju i tam chodzi nerwowo, wzdłuż ścian. Drzwi uchylone. Światło z saloniku przecina przedpokój cienką strugą. Pita widzi co czas jakiś, jak smukła postać zjawia się i ginie. Pita tuli ręce do piersi i cicho posuwa się do przedpokoju.
— Boże! niech mi się uda!... — modli się, idąc bez szelestu — Boże! niech mi się uda!