Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/161

Ta strona została przepisana.

Stanęła we drzwiach. Mundek zatrzymał się.
Nie wyrzekli nic.
Była to króciutka chwila.
Lecz Pita odczuła natychmiast, że nic się jej nie uda.
Mimo to mówi:
— Mundku!
— ?...
— Tarnawicz... Tarnawicz prosił, to jest kazał... żeby cię prosić... żeby cię błagać... żeby...
Ach, jak ciężko Picie mówić! Jakby w obcęgi wzięto jej szczęki. I myśli się tłoczą, kłębią... nie umie znaleźć słów, nie umie znaleźć zdań.
— Tarnawicz prosił — zaczyna znów — prosił, żebyś ty... nie spełnił tego, co masz spełnić!...
Oczy zakryła rękoma, oparła się o futrynę drzwi. Po za nią dogorywająca świeca rzuca drżące blaski i złoci jej włosy, jakby aureolą dookoła głowy.
— Kazał prosić, Mundku, żeby to nieszczęście nie przyszło na nas, na nich, na wszystkich... Bo to ma się stać przez ciebie... a ty...
Nie może dalej dokończyć. Mimowolnym ruchem osuwa się na kolana:
— Ja cię tak proszę! ja cię tak proszę!
Chętnie czołgałaby się do jego nóg, za ręce pochwyciła, ale nie śmie.
On tam stoi oparty o te drzwi, po za któremi jest to „straszne,“ oświetlony wązkiem pasmem konającego światła. Marmurowo blady, zdecydowany, z ustami zaciśniętemi, z oczyma głęboko wpadłemi w orbity.
— Mundku!...
Picie głos zamiera. Wyciągnęła rączki, z ramion jej zesunął się pled. Drobna, biała, chuda. Tylko te włosy, te złoto-srebrne włosy!...
— Mundku!
Lecz on nagle rozkazującym ruchem nakazuje jej milczenie.