Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/162

Ta strona została przepisana.

— Idź ztąd!... — mówi ochrypłym głosem.
— Mundku!...
— Idź ztąd, mówię ci, zostaw mnie. Nie pomoże nic. Ani ty, ani nikt... ani sam Bóg!...
Głos mu się złamał. Jakby wzruszenie szło na niego. Przeraził się. Widocznie lękał się tego wzruszenia.
— Idź! idź! bo ja z domu ucieknę!
Chwytał za klamkę, odkładał łańcuch.
Pita porwała się z ziemi.
— Nie! nie!.. jeszcze nie otwieraj!.. jeszcze!.. jeszcze!.. Ja już idę!
Szybko, jak cień, przemknęła się przez salon. Zdawało się jej, że razem z otwarciem tych drzwi przyśpieszy się spełnienie tej okropnej, nieuniknionej już teraz katastrofy.
Edek spał, dysząc ciężko. Pita wsunęła się w swoją pościel.
— Nie mogę, nie mogę nic! Bóg świadkiem. Klęczałam, jak tamten kazał... do rąk się zbliżyć nie śmiałam... taki był straszny... takie ma dziwne oczy...
I świt nadszedł, a Pita wciąż w myśli powtarza:
— Nie mogłam, nie mogłam nic... nic...





XII.

Ranek jasny, ranek prawie letni. Słońce na świecie. Na dziedzińcu domu, przy ulicy Wareckiej, jakieś resztki się snują tego blasku, tej jasności. Lecz to chwila tylko. Nadciągnął jakiś wicher. Zabłądził zdala, jakby od błot, od bagnisk, od obumarłych stawów — nadciągnął, a z nim szare, dziwne światło zasnuło się dokoła. Jakby pajęczyny oślizgłe, wilgotne zawisły nizko, nad dachami domów. Powietrze zgniłe tłoczy płuca, rozluźnia nerwy. Tęsknotą nieutuloną, wstrętem do życia, aż zieje po ulicach miasta.