Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/163

Ta strona została przepisana.

Od pościeli leniwo podnoszą się głowy. Och! po co? po co?... Lepiej śnić!...
Pita nad ranem zasnęła twardo. Zbudziła ją Marcysia:
— Proszę panienki, bo ja podaję kawę.
Szybko, machinalnie Pita zesuwa się z pościeli. Chłód ją przejmuje. Ma wrażenie, jakby dziś właśnie czekało ją pójście na cmentarz, czy jakiś pogrzeb — sama już nie wie. Odziewa się i podchodzi do stołu, na którym stoją już przygotowane szklanki, a obok cukierniczka, kilka małych tacek, bułeczki. Ojciec pije kawę przy stole, więc Pita nakrywa serwetką róg stołu, stawia dzbanuszek kamienny, garnuszek ze śmietanką.
— Mama się obudziła? — pyta przechodzącej Marcysi.
— Nie. Ale pan się goli.
Z po za parawanu odzywa się piejący głos Edka:
— Kawa!...
— Zaraz.
— Tylko milion kożuchów i rogalik, żeby chrupiał.
— Dobrze!
— A mogłabyś trochę masła?
— Nie można. Jest trochę, to dla mamy!
— Skąpidło obrzydłe, Pastrana!...
Lecz to Pity nic nie obchodzi. Nawet nie zwraca uwagi.
Marcysia uważa za stosowne wtrącić swoje słowa:
— Panicz też! Może jeszcze miodu?
— Cicho, bo ja ciebie miodem posmaruję, ty... jakaś...
I zaraz podnosi się lament.
— To kawa? To lura!... Daj choć wyskrobać garnuszek z kożuchów.
Lecz Marcysia wraca z saloniku.
— Panicza Mundka niema.
Pita czuje, że blednie.
— Nie ma?
— Tak, i pościel nietknięta. Pewnie się nie kładł.