Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/164

Ta strona została przepisana.

Pita nic nie odpowiada. Wychodzi do saloniku. Za nią idzie sługa. Rzeczywiście, posłanie Mundka nietknięte.
— Może się długo uczył — mówi Marcysia, zwijając pościel i wynosząc ją na kufer do przedpokoju, gdzie leży nakryta dywanem — może się uczył i potem powiedział sobie, że nie warto się kłaść!...
— Może!
Lecz zaraz Pita zbliża się do Marcysi.
— Moja złota Marcysiu! niech Marcysia nie mówi ani mamie, ani tatce, że Mundek tak wcześnie z domu wyszedł! moja Marcysiu!
— A no dobrze, dobrze. Choć to źle taić. Panicz się rozłobuzuje i szkoda...
— Ale niech Marcysia nie mówi!
— Nie! nie!
Pita powraca do jadalni. Zastaje tam ojca ubranego correct. Pije kawę powoli. Macza rogalik, który wysysa delikatnie. W każdym ruchu widać, że ma czas doskonale obliczony i nie śpieszy się wcale. Pita drży z obawy, aby ojciec nie zapytał o Mundka. Lecz Żebrowski pije kawę i często ku drzwiom kuchennym spogląda. Wygląda tak, jakby na kogoś czekał.
Wreszcie przez kuchnię do jadalni wchodzi Władka.
Żebrowski z pośpiechem zaczyna zbierać okruszynki na serwetce. Udaje, jakby nie widział wejścia szwaczki. Lecz ona swobodna, choć zawsze pokorna, kłania się uprzejmie:
— Dzień dobry, panu dobrodziejowi!
— Dzień dobry — odpowiada Żebrowski szybko, jakby się zakrztusił śliną.
— Taki był ładny ranek — mówi dalej Władka — i znów ma się na deszcz.
— A...
— Tak. Już nawet deróżki budy popodnosiły.
— Naprawdę?
— Naprawdę.