silnie i kazał jej się odwrócić. W tej chwili biło właśnie wpół do dwunastej. I dziwny lęk ogarnia Pitę! Serce jej drży i kurczy się. Po szybach siecze deszcz cienkiemi strugami. W jadalni ucichła maszyna i jest zupełna, wielka, długa cisza.
Pita siada na taburecie, naprzeciw drzwi, prowadzących do przedpokoju, siada wyprostowana i oddycha ciężko.
Oczy utkwiła we drzwi i tak pozostaje długą chwilę.
Wie, że to spełnić się musi.
I czeka.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nagle rozlega się turkot na dziedzińcu.
Turkot i hałas.
Krzyk płynie z dołu, gwar głosów połączonych. Koła zataczają po asfalcie głuchy szum. I słychać kogoś, jak woła:
— Zamykać bramę!
A potem zaraz:
— „Zakrojtie!“
Pita nie rusza się. Nie biegnie do okna.
Do jadalni wpada Marcysia:
— Panno Władziu! Pogotowie kogoś przywiozło. Wjechali na dziedziniec.
Władka wpada do saloniku. Otwiera okno:
— Panno Pito... Pogotowie... bramę zamykają... stróż wypędza tych, którzy się z ulicy natłoczyli... policyant jest także! Panno Pito!
Ale Pita się nie porusza.
Marcysia rzuca z jadalni:
— Ja lecę na dół!
— O!... a to się tłoczą! — mówi dalej Władka, patrząc przez okno — ludzie nie mogą nawet drzwi otworzyć. To bydło! Pod konie lezą, aby na gawrona!... O! już otworzyli... wyjmują kogoś...