Nagle, jak wicher, wpada Marcysia.
Jest bez tchu prawie:
— Drzwi! — woła — drzwi trza na roźcież otworzyć!!!
Teraz Pita podnosi się szybko i biegnie do przedpokoju.
— Nie ty! — woła dziwnym głosem — ja tylko mogę te drzwi otworzyć!
I silną ręką odkłada łańcuch, odsuwa zasówki, rygle, zakrętki, zamek werthajmowski. Otwiera drzwi, odsuwa rygle. Już słyszy, jak idą po schodach ludzie, stąpając ciężko, jakby nieśli jakiś ciężar, jak ktoś mówi:
— Żebrowscy na drugiem piętrze?
A potem drugi głos:
— Ostrożnie na zakręcie...
— Tak!...
Pita się usuwa. Drzwi są szeroko otwarte. Bije przez nie woń terpentyny i odgłos zbliżających się ludzi.
Pita stoi blada, cicha, zdecydowana na wszystko.
Czeka.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Otwarły się drzwi na oścież — otwarły się, i oto skrzydłami orlemi niesiony płynie przez niewielki ogromny, ofiarny Czyn.
Na noszach Pogotowia, okryty szynelami, leży Mundek.
Ma twarz owiązaną — tę śliczną twarz o wielkich brylantowych oczach.
I widać tylko te oczy. Na prawym policzku, na ustach pośpieszny opatrunek. On patrzy przed siebie, ale jakby nie widział objawów życiowych. Nic nie zdoła opisać tego wzroku, skoncentrowanego w sobie, jakby to dziecko w jednej chwili przeżyto największą rozkosz i największe cierpienie, na jakie istota ludzka przeznaczona być może.