Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/169

Ta strona została przepisana.

Oczy Pity spotykają ten wzrok brata! I ona ma wielkie, rozszerzone źrenice, istot, które stanęły nagle wobec wielkiego czynu, który rozświetla jasnością niezmierzoną cały horyzont szary dotychczasowego jej życia.
Pita nie woła: „Mundku“! nie krzyczy; gestem jednym, pewnym wskazuje ludziom, dźwigającym nosze, wejście do mieszkania.
— Proszę panów! tędy!
Po schodach zaczynają się tłoczyć ludzie. Nosze z Mundkiem wniesiono do saloniku. Pita szybko zamyka drzwi, zakłada zamki i łańcuchy. Nie dostrzegła, że za lekarzem Pogotowia wsunął się także i Tarnawicz. Chłopak ma twarz całą w sine plamy, usta mu drżą, czapkę do piersi ciśnie.
Strzelił do siebie! — mówi, zatrzymując Pitę przy wejściu do salonu.
— Strzelił?
— Tak! na lekcyi... z rewolweru.
Pita milczy. Zdaje się jej, że stanęła nagle nad brzegiem przepaści!
— Ja wczoraj panią ostrzegałem...
— Tak! tak!...
Pita podchodzi do brata. Lekarz zwraca się ku niej:
— Czy niema rodziców w domu?
— Nie!
— Proszę posłać po ojca, po matkę — nie wiem... po kogoś starszego.
Władka wyrywa się naprzód.
— Ja wszystko tymczasem zarządzę...
Lecz Pita odsuwa ją wyniosłym ruchem:
— Proszę pani!...
Zwraca się do lekarzy:
— Poślę po tatkę do biura. Pan zechce mi powiedzieć, co robić Ja potrafię...