I zdało się tym wszystkim, którzy milczeli, że stoją na samym szczycie wyniosłości duchowej, a przed nimi otwarto wrota ogromnego Tumu i że z wnętrza tej niedostępnej dla nich Świątyni bije fala Światła prawdziwego, wielkiego dobra dla dobra, szlachetności dla szlachetności samej.
I wrota te przed nimi otwarło to wątłe dziecko, które szło w objęcia śmierci, walcząc nadludzko z silnem przywiązaniem do życia, to dziecko skrwawione i ciche, które, wpatrzone w Ideał, otuliło się, jak skrzydłami, ciepłem poświęcenia tajemniczego i bezinteresownego.
Nikt nie płacze.
W niczyich oczach łez niema, tylko serca biją przyśpieszonem tętnem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tarnawicz zaczyna mówić przyciszonym głosem:
— Na godzinie... Korff dokazywał więcej, niż zwykle... Jakby się uwziął. Ale my wszyscy patrzyliśmy tylko w Mundka. Bo wiedzieliśmy, że to... będzie dzisiaj. Mundek poszedł do ostatniej ławki i tam usiadł, a taki był blady, jak ściana. Ja poszedłem za nim. Usiadłem obok. Błagam go jeszcze, aby dał spokój. On mi nic nie odpowiada. Zęby zaciął, a patrzy wciąż tylko w Korffa. Wreszcie, jak już czwartego Korff przewalił, tak Mundek dobywa z kieszeni rewolwer...
Żebrowski się rzucił:
— Zkąd wziął?
— Nie wiem... Kupił.
— Za co? za co?...
Pita czuje, że blednieje. Ona wie za co. Ten kubeczek srebrny, ta papierośnica, wczoraj przez Mundka wzięta; tak, tak, to za te pieniądze.
Tarnawicz mówi dalej:
— Wyjmuje rewolwer... otwiera usta...
Żebrowski dyszy. Pita zakrywa oczy rękoma.