Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/177

Ta strona została przepisana.

tów. Białe, wonne, jak kadzielnica. Listki zielone cudowną, wiosenną, prawie przejrzystą zielonością.
Dziewczę wyciąga ręce:
— Hyacenty!...
— A! to pani lubi hyacenty?
— Nad życie.
— Jak to dobrze... ja tak się bałem...
— To dla mnie?
— Tak!... Niech pani przyjmie... niech pani nie odrzuca... to razem z życzeniami...
— Ale... dlaczego pan mi daje kwiatki?
— Ja nie wiem... ale przecież... przechodziłem... widzę tę doniczkę i myślę, że tylko pani, panno Józefo, może mieć te kwiatki. Tak mi jakoś panią przypomniały... Niech pani się nie gniewa...
Głos mu zamiera. Drugą ręką obciąga swą uczniowską bluzkę, przestępuje z nogi na nogę. Ją ogarnia jakieś dziwne rzewne uczucie wdzięczności. Ten kwiat, to była właśnie ta wiosna, do której ona tęskniła, ten dar, nie taki codzienny, jak ów rubel ojca i bluzka matczyna.
Bierze więc doniczkę z hyacentem i zanurza swój różowy nosek pomiędzy biel kwiecia.
— Ach! jak pachną! jak pachną! — mówi z rozkoszą.
Tarnawicz uśmiecha się radośnie:
— Podobają się pani?
— Bardzo, strasznie. Dziękuję panu.
Wyciągnęła ku niemu rękę. On szybko otarł swoją rękę o bluzkę i pochwycił długie, wązkie palce Pity.
Szastnął niezgrabnie nogami i szybko wyszedł z kuchni.
Pita została sama ze swoim hyacentem.
— Co teraz z nim zrobię? — pomyślała zakłopotana — mama będzie się gniewała. Choć przecież cóż złego? Żeby to był dorosły mężczyzna, ale to uczeń, a potem kolega Mundkowy... Mówi mi: „Panno Józefo“ — tak miło!