Lecz Władka już jest w jadalni i ztamtąd biegnie do sypialni, gdzie Tuśka czesze się przed lustrem.
Pita powoli zabiera doniczkę i przenosi ją do salonu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W salonie, na fotelu, koło otwartego okna siedzi Mundek. Jest biały, z lekkim żółtawym odcieniem cery człowieka, który dosyć krwi stracił i z ciężkością tę stratę odrabia.
Plastry zalepiają mu lewy policzek. Usta ma lekko ku lewej stronie ściągnięte, co nadaje jego twarzy wyraz trochę ironiczny.
A przecież niema w Mundku właściwie ani śladu ironii.
Jest tylko jakaś powaga, jakaś dostojność. Raczej dojrzenie brutalne i gwałtowne, które przerzuciło go na drugą stronę ścieżki życiowej.
Mundek wygląda, jak ten, który przeżył samego siebie.
Zdaje się, że czuje, iż oddał ze siebie to, co mógł dać najlepszego, że wykonał ten najdoskonalszy czyn swego życia i że teraz nie pozostaje mu nic, jak tylko iść za sobą, dokąd mu będzie sądzone.
Znów zapadł w milczenie i teraz nie cieszy się wczesną wiosną, która błękitem i świeżością od dalekich pól płynie.
Patrzy w rozłożoną na kolanach książkę. Lecz nie czyta. Zapadł w zadumę, jak ten, który wzniósł się wysoko, panował chwilę bohaterstwem swego poświęcenia nad całą masą codziennych wydarzeń i nagle ściągnięty został w szarzyznę zwykłej egzystencyi.
Posłyszał nad sobą potężny śpiew tryumfujących i wyzwolonych Duchów, dążył w ekstazie swojej tam, gdzie niema małostek i trosk z nich zrodzonych, cały złocisty wiał skrzydłami, które wytrysły mu u ramion w chwili, gdy życie swe młode druzgotał na ofiarę „wszystkich“ i oto