Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/183

Ta strona została przepisana.

— Wszakże poświęciłeś się tylko za swoją klasę?
Ręce Mundka długie, białe, wychudłe zadrgały, jak skrzydła motyla, wbitego na szpilkę.
— Ojcze — wyrzekł powoli — nie dla klasy chciałem tego, nie dla tych kilku kolegów, ale ja głównie patrzyłem w dal, w to, że może z tego, co zrobię, wyrośnie później choć cokolwiek, co wstrząśnie, co podminuje, co się przyczyni... Bo... chyba nic nie ginie, ani nawet taki drobiazg, jak to, co chciałem zrobić...
Żebrowski wziął krzesło i usiadł naprzeciw syna:
— Drobiazg? Nazywasz to drobiazg? twoje życie...
— Co jest moje życie?... Dlaczego ono ma mieć jakąś wagę konieczną?
Żebrowski niespokojnie gładził palcami gors koszuli:
— Życie każdego człowieka ma wagę ogromną! — wyrzekł powoli i jakby z rozmysłem.
— O ile niesie coś dla drugich.
— Tak... ależ ty przecież mogłeś...
— Co?
— Żyjąc, zdziałać więcej...
Mundek uśmiechnął się smutno:
— Nie, nie! śmiercią mogłem więcej. Zresztą widocznie tak...
Wyczerpany umilkł znów, przymknął oczy i siedział tak chwilę.
— A potem... wy tu zamknięci... nie wiecie nic, nic. Ja wiem, o mnie się to obija, to mnie rwie, niesie. Tak, jakby z ziemi wstają opary... my wszyscy czujemy, my już nie chcemy dłużej...
Żebrowski patrzył na syna szeroko otwartemi oczyma.
— Tak... — wyszeptał po chwili — my tu nie wiemy.
— Skostnieliście...
Padło ciężkie słowo.
— Poddaliście głowę, ale my...