Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/184

Ta strona została przepisana.

Żebrowski patrzy wciąż na syna. Czy to ten Mundek, któremu sprawiało się z trudem szynele i którego prowadziło się do fryzyera, aby mu „włosy zebrał“. On mówi: „My“ — on mówi...
I Żebrowski kurczy się, maleje, pragnie się przed tym synem tłumaczyć.
— My nie mieliśmy sposobności. Przyszliśmy na świat po powstaniu. Pomyśl, jaki krwawy ucisk... jakie represalje. I sił już nie było. Takeśmy wzrośli... zdawało się.
— Ale nam się nie zdaje...
Żebrowski obejrzał się trwożnie.
— Och! ciszej, Mundku...
Mundek uśmiechnął się gorzko:
— Tak, tak, ciszej... aby tylko nic nie wyprowadziło z linii. Ale tak nie będzie.
Wyciągnął ręce i założył je za głowę:
— My, młodzi — wyrzekł powoli — my się nie lękamy!
— Za to my się lękamy o was!
— Niepotrzebnie.
— Daruj, ale to nasz obowiązek.
— Zapierać drogę do czynu? Nie! nie!
Po raz pierwszy jasny promień jakby wykwitł na twarz Mundka.
Żebrowski, coraz więcej zmieszany, ku synowi się pochylił.
— Mundku! — wyszeptał prawie — przysięgnij mi, że więcej tego nie zrobisz.
Mundek chwilę przelotną spojrzał w te poczciwe, zaczerwienione źrenice ojcowskie i natychmiast wbił wzrok w przestrzeń.
— Tego uczynić nie mogę. Zrobię to, jeżeli znów dla dobra ogółu będzie to potrzebne...
— Mówicie teraz, że nie prosiliście o życie, żeśmy