Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/185

Ta strona została przepisana.

wam je dali, a więc skoro cię powołałem do życia, ja — mam prawo niem rozporządzać... Ja każę ci żyć!
W tym rozkazie była pokorna prośba.
Mundek milczał chwilę.
— Ten rozkaz... to egoizm — wyrzekł wreszcie. — Chcecie, bym żył dla was, bo to jest dla was zbyt ciężka do zniesienia taka rzecz... Ale... należało mi w takim razie nie dawać w spadku tego, coście mi dali.
— ?...
— To, coś i ty po powstaniu wziął od swoich; to, o czem nie wiesz nawet, że go masz w sobie całe swoje życie...
— Co? co?
Bunt!
— Cicho, Mundku! cicho!
— Nie lękam się!... nie lękam się!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Naprzeciw siebie siedzi ich dwóch: ojciec i syn.
Przed nimi nagle całe światy, całe horyzonty, po których, jakby z sennego odrętnienia, powstają oddzielne postacie i błąkając się chwilę, łączą się w grupy. Niektórzy przypadli do ziemi i leżą na niej rozpłaszczeni, jakby szukając rozpaczliwie żeru dla siebie i swoich. Inni idą wciąż samotni, i śpieszą tam, gdzie najciemniej, zkąd dolatują jęki i westchnienia. I wszyscy wbili oczy w skrawek purpurowego światła, które zdala płomienną jutrznią horyzont rozświetlać się zdaje. Posłami niecierpliwymi biegną źrenice dziecięce, źrenice młode, poświęceń pełne. Po ciemnych postaciach tych, którzy do ziemi przypadłszy, dla nich żeru szukają, biegną ci młodzi ku purpurze wschodzących słońc i wołają pełnym głosem, tłumiącym lękliwe szepty, opływające zaklętą, piasczystą równię:
— Nie lękamy się! nie lękamy się!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .