Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/187

Ta strona została przepisana.

i dano mi naprawdę umrzeć. To przecież musi być straszne: chcieć już umrzeć, a tu drudzy gwałtem nie dają...
I żałuje Mundka, bo zdaje się jej, że on właśnie cierpi bardzo wskutek tego, że mu nie dano umrzeć, gdy już tak postanowił. Chodzi koło niego delikatnie i z całem poświęceniem. Nieraz pragnie powiedzieć mu to, co odczuwa, ale nie śmie.
Mimo, że zdaje się jej, iż zdołałaby dokonać takiego czynu, Mundek dla niej jest niedościgłą istotą. Czuje bowiem, że od „zdaje się mogłabym“ do spełnienia jest cała przepaść. A Mundek spełnił.
A więc...
Patrzy na jego postarzałą twarz, na jego zaciśnięte usta — i smutno jej. Po rozmowie z ojcem, Mundek znów zamknął się w sobie. Lecz Pita wie już, co w nim wre i dojrzewa. Słyszała to krótkie i mocne słowo. Czuje, że Mundek się z niem zmaga, że ono go dręczy. I z cudowną intuicyą kobiecą, Pita pragnie wykorzystać młodość brata na rzecz jego zdręczonej zbyt wielką Siłą istoty.
Idzie ku niemu tego wiosennego ranka z kwiatem w wyciągniętych dłoniach. Idzie sama jak kwiat biała i jasna, a przed nią, jak kadzielnica, śle swe wonie śnieżne kwiecie.
— Mundku! spójrz!... jaki cudny hyacent... jak pachnie.
Mundek podnosi głowę i rzeczywiście spogląda na kwiat, na siostrę. Coś jakby zamigotało w źrenicach.
— A wiesz od kogo dostałam?
Milczenie.
— Od Tarnawicza.
Mundek brwi zmarszczył:
— Po co on pieniądze traci... Muszę mu powiedzieć... On na to nie ma.
Lecz Pita, cała zaróżowiona, szczęśliwa, że brat choć tak się zainteresował jej pomysłem, prosi: